Ghana – wycieczka do Awati-Todzi

vakpoDziś miałem mniej obowiązków. Zaplanowałem więc dłuższy spacer do miejscowości oddalonej od Vakpo o 9 km, większość trasy szutrową drogą ogniście żółtego koloru. Miałem tam spotkać headmastera szkoły, do której podobno chodzi Mauli, jedno z czworga dzieci, które wspierają moi przyjaciele z PZS, umożliwiając im całoroczną edukację.

Wyszedłem o 11:00, od rana panował upał w Polsce niespotykany. W cieniu, muszę ocierać co minutę twarz. Oczy zalewa struga piekącego potu. Skierowałem się w stronę Kpandu i po dwóch kilometrach skręciłem pod górę, wkraczając na szutrową drogę. Już na samym skrzyżowaniu zostałem zaczepiony przez oczekujących na klientów taksówkarzy. Ghana jest bowiem krajem, w którym większość samochodów to taksówki. Łatwo je rozpoznać – wszystkie nadkola mają żółte. Są oczywiście jak żywcem wyjęte z mad-maxa. Może kilka procent taksówek ghanijskich przeszłoby w Polsce przegląd. Zwykle korzysta się taksówek na zasadzie wspólnoty kierunków. Kierowca czeka aż zbierze się komplet klientów, którzy jadą w tym samym kierunku. Ustalana jest kwota dla każdego, niewygórowana. Po drodze następują wymiany wsiadających i wysiadających. Charakterystyczny jest nadkomplet, z tyłu 3-5 osób z przodu 2 + kierowca. Daje to w zwykłym samochodzie osobowym nawet do 8 osób. Zdarzyło mi się jechać w takiej konfiguracji.

Zostałem więc zaczepiony przez jednego z taksówkarzy. Moja odpowiedź w lokalnym języku ewe była dla niego pierwszym zaskoczeniem, drugim było to, że do Awati-Todzi chcę się dostać pieszo. Biały ma pieniądze, więc korzysta z taksówek, poza tym nie czuje się pewnie na drodze graniczącej z buszem. Musiałem rozwiać przejęte przez niego stereotypy. Biały a) nie zawsze ma pieniądze; b) biały czasem chodzi, nawet gdy można jechać; c) biały nie boi się buszu.

Ruszyłem przy wtórze śmiejących się taksówkarzy. Czułem, że nie będzie łatwo i rzeczywiście chwilami wydawało mi się, że widzę podwójnie, ale po miesiący przebywania w tym gorącym klimacie, chyba przywykłem do bezustannego ociekania potem.

Po drodze spotykałem rolników, którzy odpoczywali w cieniu, niosące opał kobiety. W Ghanie to kobiety i dzieci zapewniają opał. Także wodę. Kilka zwrotów w ewe, których się nauczyłem powoduje niesłychaną radość mieszkańców, więc nie waham się ich użyć. Atmosfera jest bardzo przyjazna, przechodnie, których mijam, próbują mnie uczyć nowych zwrotów, ale ciężko mi je zapamiętać.

Spotykam pierwszego przyjaciela, który chce mój nr telefonu. Nie umie odpowiedzieć dlaczego. W końcu mówi nieśmiało, że następnym razem zadzwoni i przyjedziemy pomóc jego wspólnocie.

vakpo2Po drodze pytam ludzi czym się zajmują, oni pytają jak mi się podoba Ghana. Kiedy przekonuję ich, że to wspaniały kraj i mógłbym tu mieszkać, nie chcą uwierzyć, sądzą, że jestem z miejsca, które tu oglądają tylko na reklamach i w folderach. Sterylne i bogate wnętrza, dużo pieniędzy, dobre samochody. I tak przychodzi mi do głowy pytanie, które sobie zadaję. To gdzie jest lepiej? W Polsce czy w Ghanie? Myślę, że dla wielu, samo postawienie takie pytania zakrawałoby o absurd, bo przecież z ekonomicznego punktu widzenia jest ogromna ilościowa różnica, na korzyść Polski. Jednak czy tylko to się liczy? Tu życie wspólnoty jest do pewnego stopnia realizacją ideału komunitariańskiego.

Mieszkając przez półtora roku w jednej z polskich wsi miałem okazję i przyjemność funkcjonowania we wspólnocie. Wspólnocie wspierającej się oraz plotkującej, wspólnocie śmiechu i zazdrości, wszechobecnej. Nie zmienia to faktu, że ponad wszystko pragnę wyswobodzić się z miejskiego betonu i uciec w zielone przestrzenie i szumiący las.

Tu, w Ghanie wspólnota jest jak rodzina, rodziny z racji częstej wielodzietności przeradzają się w ogromne klany zajmujące od kilku do kilkunastu domostw. Istnieją też częste, bliskie powiązania pomiędzy wspólnotami rodzinnymi. Mamy więc do czynienia z hiper-wspólnotą, jeśli porównać ją do polskiej wsi. Hiper pod każdym względem.

Podstawą jest także wspólnota doraźna, każdy spotykany przechodzień zyskuje łatwo status twojego przyjaciela. Chce Cię zabrać do domu, czasem zapewne bo jesteś biały i jesteś na pewno bogaty. Precz, ze stereotypem. Wielu chciało po prostu porozmawiać, dowiedzieć się po co tu jestem i kiedy znowu przyjadę i czy w Polsce jest dobrze. Większość nie wiedziała gdzie jest Polska, ale czy ja kilka lat temu wiedziałem gdzie jest Ghana? Nie pamiętam, chyba nie.

Idę dalej, połowa drogi, jakaś miejscowość, mała, cicha, ale znalazł się ktoś kto oferuje mi podwiezienie motorem, jeśli mam pieniądze. Mówię, że mam ale chcę iść. Do widzenia.

Z miejscowych domostw snuje się dym żarzącego się węgla drzewnego, na pewno szykują pomidorowy sos, prawdopodobnie z rybą, a do tego banku lub fufu. Gdybym poprosił, na pewno zostałym nakarmiony. Przechodzę koło cmentarza, niezadbany. Tutaj śmierć nie jest celebrowana w taki sposób jak u nas. Pogrzeb jest poza wspominkami i spotkaniem z rodziną spoza wioski, okazją do tańca i śpiewu. Mi taki sposób przypadł do gustu. Jeśli ktoś idzie do nieba, to dlaczego budzi to nasz smutek? Tutaj, gdzie bliżej natury, śmierć jest traktowana naturalnie jako część życia. Człowiek rodzi się i umiera, to proces, który należy zaakceptować.

Idąc dalej spotykam rodzinę, która pierze swoje brudy w rzeczce. Dwóch chłopaków kąpie się, pytają czy bym nie wskoczył. Maziowata woda trochę mnie odstręcza. Jeśli nawet w moim Zachodnim wydelikaceniu zniósłbym wodę, to na pewno nie grząski muł pełen wyobrażonych pijawek i węży. Wyprana odzież suszy się rozłożona na asfalcie. Co jest może dość dziwne, ale droga jest bardzo rzadko uczęszczana, bo prowadzi donikąd.

Wpadł właśnie sąsiad – Bright i powiedział, że na drodze widzieli mnie jego znajomi, że bez koszuli (użyłem jej jako chusty) maszerowałem jak żołnierz. W mieście się nieźle uśmiali. No proszę jak tu wesoło.

Pod koniec trasy słyszę, samochód, to kolejny taksówkarz liczący na klienta. Pyta czy podwieźć. Ja z szerokim uśmiechem: za darmo? Jasne. Wskakuję, to tylko około kilometra, podwozi pod samą szkołę i jeszcze God bless you. Odwdzięczam się tym samym. Dziękuję.

W szkole stereotypowo, trochę nikt nie wie o co chodzi, jak to w ghanijskiej instytucji. Gdzie jest nauczyciel, gdzie jest rejestr uczniów, po półgodzinie rozmów okazuje się, że jest jakiś problem z Mauli chodzeniem do szkoły. Cóż, będę wyjaśniał. Pytam dyrektora szkoły, czy obecny rząd rokuje dobrze dla systemu edukacji? O, tak. Do widzenia.

Wracam, całą drogę pieszo przywykłem do upału, złapało mnie trochę słońce. Odganiam się od wielkich much wielkim liściem palmowym, wahlując się trochę przy okazji.

Rodzina dalej pierze w rzeczce. Mieszkańcy już po obiedzie, nie wiem jak planują zagospodarować dalszą część dnia. Jest tak spokojnie jakby czas zamarł na zawsze. Górzysty widok prowadzi mnie dalej. Spotykam chłopaka niosącego misę okru (niespotykane u nas warzywo. Daj numer przyjadę do Polski i zadzwonię. No ok, niech będzie, choć wiem, że tak nie będzie. Czwórka dzieci i praca w polu. Statystycznie to go czeka. Czy wyśle swoje dzieci do szkoły? Jest tak młody, że powinien chodzić sam do szkoły, może więc nie będzie traktował edukacji jako priorytetu? Trudno wyrokować. Nie znam go.

Wychodzę na główną drogę, znajomi kierowcy tro-tro (lokalna komunikacja miejska i pozamiejska, rozsypujące się mikrobusy zarejestrowane na 17 osób. Tak na 17. Małe samochody, u nas rejestrowane na 7 osób) pozdrawiają mnie w języku ewe trąbiąc wesoło.

Bo tu trąbienia używa się do wszystkiego, jest całkowicie legalne i bardzo użyteczne. Służy przede wszystkim do nawoływania klientów przy przejeżdżaniu przez wioski oraz jako ostrzeżenie przed drogami podporządkowanymi. Samochód bez klaksonu na drogę w Ghanie nie wyjedzie. To prawie pewna śmierć. Pasażerów lub przechodnia. No i marketing na poziomie zero.

Wypiłem w czasie drogi 1,5 litra wody i czuję się całkiem wypompowany z płynów, uzupełniam kolejnym litrem.

Taki spacer to okazja do wielu rozmyślań, a także obserwacji przekrojowych. Idąc, wypuszczam swoją echosondę trendów społecznych, staram się odczuć, porozumieć z duchem miejsca.

Ptaki śpiewają, kolory niezmiennie ghanijskie, zjawiskowe, busz co prawda trochę przetrzebiony, wywieźliśmy go na meble, ale fragmentami gęsty, że maczety wsadzić nie idzie.

Kiedy szedłem dziś, prawie połowa spotkanych przechodniów niosła maczety. Ostre i potencjalnie groźne, ale tu nie czuje się niebezpieczeństwa. Maczeta to narzędzie pracy.