Misjonarska Afryka

zanzibarKilka dni spędziliśmy na Zanzibarze, w zupełnym odcięciu od świata. Jako zadeklarowani przeciwnicy komercji zrezygnowaliśmy z pięciogwiazdkowych hoteli i plaż pełnych europejskich turystek w sile wieku. Trafiliśmy wiec do obskurnego motelu w biednej dzielnicy głównego miasta na wyspie. Kilkanaście kilometrów od centrum znaleźliśmy piękna, pusta plaże, krystalicznie czysty ocean. Tak świętowaliśmy początek grudnia.

Zanzibar

Zanzibar to największa atrakcja turystyczna w okolicy. Modna głownie w USA, Włoszech i Niemczech. Mieszkańcy się cieszą, ale zdaniem niektórych speców od turystyki Zanzibar być może podzieli los kenijskiej Mombassy. Kenijskie miasto stało się centrum turystyki i uciech cielesnych. – Zostawcie nasze zony – można przeczytać na stolach w niektórych restauracjach Mombassy. Zanzibarczycy są pewni swego, w końcu dominującą religią jest tu islam.
Poza tym na wyspie udało nam się trafić na zjawisko astronomiczne, które ma się powtórzyć dopiero za 50 lat. Księżyc znalazł się w zapewne interesującej i przy okazji dziwnej dla nas fazie. Nie mogliśmy zrozumieć, czym się tu emocjonować, ale wyglądało to ciekawie. Zdjęcia poniżej.

Pozdrawiamy grono czytelników, nie bójcie się tak o nas. Postaramy się wrócić bez egzotycznych zon.
Trzy dni jechaliśmy do Dar es Salaam, największego miasta Tanzanii. Pokonaliśmy całe państwo wszerz, od granicy do granicy.

Mwanzie

Już w Mwanzie z naszego jeepa zaczęło się dymić, naprawa zajęła mechanikowi tylko pięć minut. Przyjechał na miejsce ze śrubokrętem i po prostu odłączył wszystkie kable. Auto mogło jednak jechać dalej, resztę trasy przemierzyliśmy na pace razem z kogutem. Nasze oczy napawały się pięknymi widokami, gdy cztery litery przeklinały wszechobecne dziury.
Mieszkańcy Mwanzy to głównie muzułmanie, więc spotkaliśmy się z negatywną reakcją gapiów. Zażądali pieniędzy za parkowanie na ich terenie, piękna islamitka rzuciła się do stacyjki, by ukraść kluczyki. – Wracajcie do Musomy chrześcijanie – krzyczał pewien gość.

Tanzańczycy to naród biedny, ale zaradny. Całą drogą towarzyszył nam niejaki John, urzędnik państwowy. John ma taki dar przekonywania, że przez niemal 2 tys. kilometrów jechał za darmo, zjadł obiad, wypił kawę i dojechał taksówką do domu. Cała podróż wyniosła go pół dolara. Zawsze znajdował fundatorów, którym obiecywał oddać pieniądze. Szczerze mu zazdrościliśmy.

Maganzo

Inni mają łatwiej. W miasteczku Maganzo ludzie żyją w malutkich chatkach, dookoła których ziemia jest rozkopana. Mieszkańcy bowiem żyją na diamentach. W tygodniu rozkopują okoliczne grunty, w weekend latają do Dar es Salaam samolotami na zakupy, by wrócić do swoich skromnych chatek.

W Dar powitał nas deszcz i jegomość z kijem, który wciąż chodził za nami. Gdy uciekliśmy do restauracji ochrona go wyprosiła. Wtedy zaczęła się bójka rodem z filmu sensacyjnego. W końcu mężczyzna zostawił swój kij i uciekł. Nie chcieliśmy wzywać policji, bo tego samego dnia spędziliśmy godzinę przed komisariatem, gdy jednemu z współpasażerów w autobusie zginął laptop.

Policjant robił wszystko, by go nie znaleźć, więc trochę mu to zajęło. Tanzania to państwo chaosu!
Po 15 godzinach drogi z Dar es Salaam dotarliśmy do Nairobi. Mieszkamy na osiedlu, które na pierwszy rzut oka wygląda na strzeżone. Wjazdu strzegą bowiem duża brama i miły strażnik. Dzielnica wcale nie jest niebezpiecznia, więc po co komu takie zabiegi?

Okazuje się, że co jakiś czas do Nairobi przybywają Masajowie z całym swoim dobytkiem, czyli stadami krów. Masaje są bardzo miło usposobieni, gorzej z krowami, które ostatnim razem poobgryzały naszym sąsiadom trawniki i żywopłoty. Innym razem Masajowie niemal wstrzymali ruch lotniczy pod Nairobi, przeprowadzając swoje krowy przez pas startowy.
Niegdyś, jeszcze przed przybyciem kolonizatorów Masajowie posiadali w Nairobi swoje ziemię. Później Brytyjczycy ustanowili sztuczny podział ziem wśród plemion. Większość z nich nie może się z tym pogodzić do dziś. Stąd powroty Masajów, konflikty etniczne na linii Kikuyu i Luo. Zresztą pochodzenie to jedna z ważniejszych rzeczy dla Afrykańczyków. – Jestem Peter, Luo – można usłyszeć z ust przedstawiającego się Kenijczyka.

Plemiona

Każde plemię to inne zwyczaje. Luo żyją głównie nad Jeziorem Wiktoria i mimo, że są jednym z większych plemion Kenii nigdy nawet nie współrządzili. Pierwszym premierem z Luo został po ostatnich zamieszkach Raila Odinga, ale stanowisko zostało utworzone specjalnie dla niego. Prezydentem jest Kikuyu, co doprowadza inne plemiona do szewskiej pasji.

Krew Luo płynie w żyłach Baracka Obamy, więc współbracia zakładają, że nadchodzi czas zmian. Tymczasem rządzący Kikuyu słynną z nieznanej na równiku umiejętności oszczędzania. – Postaw monetę na grobie Kikuyu, a jego duch wróci na ziemię i ją weźmie – brzmi przysłowie wrogich Luo. Większość ministrów pochodzi jednak z Kikuyu, co gorsza nie płacą podatków.

Wspomniani Masajowie to najbardziej komercyjne plemię, które można spotkać głównie w Tanzanii. Masajowie nie dają sobie w kaszę dmuchać. Za zdjęcia dla nas zażyczyli sobie 10 dolarów. Negocjacje skończyły się na 2 dolarach i zapalniczce. Krów nie zanotowano, widocznie trafiliśmy na nowoczesnych Masajów. Efekty poniżej.
Opuściliśmy Musomę, w której zakochaliśmy się bez wzajemności. W mieście położonym nad Jeziorem Wiktoria (z powodu występowania bakterii zaleca się w nim nie kąpać) złapały nas pierwsze choroby. Dwa tygodnie dały nam w kość, przed nami przejazd przez Singidę, Arushę aż do Dar es Salaam. Jedyną tanzańską autostradą niemal 2 tys. kilometrów.

Nim napiszemy o wiosce Masajów oraz polskim sybiraku, który wylądował w Tanzanii i pracuje jako masaż publikujemy kilka zdjęć na poprawę humoru. Nie możemy zrozumieć, dlaczego wszyscy narzekacie na śnieg.
Matatu w Kenii to tylko czyściec, podczas gdy tanzańska dalala (czyli miejscowy bus) to prawdziwe piekło. W drodze do granicy musieliśmy trzy razy zmieniać zaludnione busy. Dojechaliśmy do Sirari na granicy.
I nastał czas tęsknoty za Kenią. W tanzańskim samochodzie na 12 osób przez większość trasy jechało o dziesięć więcej. Gdy wchodziliśmy do dalala było już prawie pełne, odjechaliśmy dopiero 45 minut później, gdy przepełnienie sięgało zenitu.

Kilka słów o podróży

Kurczak cały czas gdacze i dziobie w plecy. Trzyletnie dziecko bawi się rozbabranym bananem na naszych spodniach i płacze wniebogłosy. Plastikowe miski pewnego pana wbijają się w szyję. Na kolanach trzymamy 20-kilowe bagaże, a o nie opierają się jeszcze dwie kobiety. Za plecami młoda mama karmi kilkumiesięczne dziecko, a starsza pani łupi kukurydze.

Nad głowami i pod nogami pasażerowie wiozą swój ekwipunek: całe kiści bananów, warzywa, miski i ubrania. Na koniec okazuje się, że i kierowca musiał zarobić na podróży. Na końcowym przystanku wyciągnął sześć kanistrów na paliwo, a z nich po kilka paczek papierosów.

Trzy dni z rzędu spędziliśmy w buszu, czyli na tanzańskiej wsi. Jedna z rodzin ugościła nas tradycyjnym posiłkiem, dodajmy podstawowym pożywieniem najbiedniejszych. Brązowy kleik, który okazał się chlebem robionym z prosa, zamaczało się w zielonej mazi z ogórków. Do tego pieczone szprotki. Całość, spożywana rękoma, nie wzbudzała zaufania.
Poznaliśmy ludzkie problemy, których nie widać zza szyb jeepów. System rabinatu, ubóstwo, brak dostępu do bieżącej wody i elektryczności – wszystko to ma wpływ na szerzenie się wszechobecnych chorób. Królują AIDS i malaria.
Do domu zaprosił nas chłopak w naszym wieku. Jego historia to materiał na film. Stracił ojca chorego na AIDS, jego matka ciągle walczy z chorobą. George studiował w kenijskim Kisumu, dzięki wsparciu fundatora z zagranicy. Gdy tamten umarł, chłopak musiał wrócić do małego Shirati.

Razem z matką i babcią pomagają polskiemu księdzu prowadzić coś w stylu sierocińca. W trzech małych pomieszczeniach kłębią się malutkie dzieci. Białemu trudno jest pokonać barierę rasową. Dorośli wydają się sztucznie uśmiechać, tymczasem ich pociechy od razu wieszają się nam na szyjach. Ale i dla nich jesteśmy obcymi, czyli mzungu.
Zdobywamy ich zaufanie, kolor skóry przestaje być problemem. Wówczas zaciekawienie wzbudza kolor oczu. W Tanzanii wszyscy mają brązowe. My z naszymi niebieskimi czy zielonymi pozostajemy dla nich mzungu. – Pewnych granic nie da się pokonać – przekonywali nas polscy misjonarze z wieloletnim stażem w Afryce.

Afryka postanowiła zaskakiwać nas do samego końca. Gdy jechaliśmy do centrum Nairobi nagle z naszego matatu zaczął uciekać „zbieracz pieniędzy”. Zaraz potem w samochodzie pojawił się policjant, wyrzucił jednego z nas, po czym rozsiadł się wygodnie obok kierowcy. Gdy matatu się zatrzymało, policjanci skuli kierowcę kajdankami, a puste auto pozostało na rondzie. Najprawdopodobniej prowadzący nie posiadali dokumentów. Pieniędzy nikt nie zamierzał nam zwracać.

Znaleźliśmy jedno podobieństwo pomiędzy Kenią a Polską. Powiedzenie zastaw się, a postaw się jest tu jak najbardziej na miejscu. Niektórzy Kenijczycy, chcą pokazać własną majętność, potrafią kupić 20 piw w knajpie na raz. Po ulicach mieszkańcy chodzą wystrojeni na zachodnią modłę, posiadają nowoczesne komórki. Nie dotyczy do tylko „europejskiego” Nairobi, ale także malutkich wiosek. Być może dlatego najprężniej rozwijającą się branżą kraju jest właśnie telefonia komórkowa.

Nasza wyprawa zbliża się powoli do końca. Rozstanie z Afryką będzie trudne zwłaszcza dla naszych organizmów. Wracamy nie tylko do innego świata, ale do innej czaso-temperaturo-przestrzeni. Z 35 stopni C pora przestawić się na zaledwie 5.

Na razie nie możemy sobie tego wyobrazić.
PS. W odpowiedzi na pytanie na temat rozwoju kolei w Kenii i Tanzanii. W pierwszym kraju funkcjonuje słynne połączenie z Nairobi do Mombassy. 12 godzin drogi ciuchcią. W Tanzanii zwykle kolejki wąskotorowe. Jak pisaliśmy wcześniej, życie toczy się w matatu.

Pomoc dzieciom w Afryce – fundacja charytatywna.