Siedzę sobie i myślę, że dobrze by było napisać co u mnie. Nie pisałem też, bo po pierwszych chwilach blogowego rozpasania naturalnym jest, że przychodzi czas na niepisanie. Trochę żałuję, bo podróżniczo dzieje się u mnie dużo, a w zasadzie wszystko się kręci wokół globu i to czasem nawet dosłownie. Pasja stała się pracą, a na wakacje od turystów – na psychiczny detoks jak to nazwała jedna osoba z naszego środowiska – jadę w szeroki i piękny świat. W tym roku działo się tak ….
Nowy Rok zastał mnie na krawędzi afrykańskiego rowu, Wielkiego Rowu. Później już było tylko lepiej. Arka Noego w Ngorongoro i mozolna wspinaczka na symbol afrykańskich sawann – majestatyczne Kili. Zimnawo było, ale się weszło. Za to gorąco było na mojej ulubionej chyba wyspie świata – Zanzibarze. Zanzibar był pierwszym rajskim widokiem jaki widziałem w moich podróżach i już będzie mi się dobrze kojarzył.
Zaraz potem ruszyłem na Antypody na długą Australię i Nową Zelandię. W sumie już po raz enty, ale zawsze czerpię niezwykłą radość z nieskazitelności Aoetearoa i jazdy 4WD po czerwonym środku Australii.
Po przyjeździe na fali jakiegoś zapyziałego domu kultury trafiła się jazda po północnej Hiszpanii i wizyta w małej i ruchliwej Andorze. W Polsce jeszcze zima trzymała, a tam piękna wiosna startowała, w miłym towarzystwie, góry piękne, pusto na drogach i nawet się do Barcelony przekonałem. A jak pięknie ludzie w nocnych autobusach śpiewają! Z Barcelony wprost do Milano i parę godzin na północ do Livigno. Tam zdarzyło mi się świętować moje 13. urodziny, ekipa była wspaniała, choć nie od początku znana. Tak naprawdę to pierwszy raz na nartach poza Polską byłem więc smakowało wyśmienicie.
We Włoszech dochodziło do minus dwadzieścia dlatego po krótkim odpoczynku ruszyłem na Półwysep Arabski, bo tam mnie jeszcze nie było. W Jemenie miałem trochę biurokratycznych problemów i straszyli mnie cały czas, że Al.-Kaida mnie zje, ale było gościnnie, wspaniale i dziko. Za to Oman to już inna bajka, z tryskającą ropą i rzeszą azjatyckich emigrantów. Na skutek sprzyjających okoliczności przyrody udało mi się zjechać i zrozumieć kawałek tego pustynnego kraju.
Później trafiła się praca w Chinach. Mega szybki ośmiodniowy wyjazd propagandowy w okolice Pekinu i Szanghaju. Było miło. Wjechaliśmy na najwyższy na świecie punkt widokowy w „otwieraczu”, mknęliśmy 431 km/h super szybkim, pochodziłem po chińskim murze, ale i tak najlepiej smakuje mi ulubiona „zupka chińska” i browar w zapyziałych hutongach. Kraj Środka opuszczałem jednak z mieszanymi uczuciami.
W międzyczasie tego mijającego roku zaliczyłem narty na prima-aprilis, parę udanych wesel, kilka wyjść w góry śnieżne i mniej, wiele miłych wieczorów, trochę pojeździłem po kraju-raju i dzieliłem czas na świat śląski i warszawski.
Czerwiec z lipcem to świat kanadyjsko-amerykański. Dwie nowe dla mnie trasy po jednych z najpiękniejszych miejsc na świecie. Zachodnie pogranicze USA i Kanady, Jukon, Alaska. Dwie trasy po 10 tysięcy kilometrów. Niedźwiedzie przy drodze niczym krowy wcinały mlecze, łosie brodziły w bagniskach „aż im tylko chrapy wystawały”, a bizony leśne patrzyły głupio przed siebie. Kosmiczny świat. Na ogromnych obszarach totalnie nieskażony. Strzeliste sekwoje-redwoody, pustynie, słone panwie Salt Lake, ogrom Montany, niekończące się proste odcinki drogi w Dakotach, Góry Skaliste. Eh kończę wymieniać bo nie dam rady. Kosmos!
No i przyszedł czas na Afrykę. Najpierw robotniczo jeszcze raz na Kili i Zanzibar poleciałem, a potem 6 tygodni solo, bo akurat tylko tyle czasu miałem. Od Ugandy do Kapsztadu. W Afryce jest to coś co jest nieopisywalne. Tam jest wszystko co najlepsze i najgorsze. Radosne i tragiczne. Wolne i zniewolone. Bezinteresowne i nastawione na zielonego dolara w białej skórce. Afryka jest kosmosem dla zmysłów. Próbą, nagrodą, wyzwaniem, spełnieniem. Do bólu i szczęścia prawdziwą duszą świata. W Ugandzie trafiłem na zamieszki, w Rwandzie na pozostałości po ludobójstwie, w Burundi na Gabriela szefa boulangerii. Tanganikę przepłynąłem stuletnim statkiem, w Malawi zrozumiałem, że nie tylko mi odbiło. Mozambik był długi i szeroki i ma super-siostrę Zanzibaru – Ihlę! I rekiny wielorybie. Łagodne jak baranki i można z nimi nurkować. W Swazilandzie prawie co druga osoba ma HIVa, RPA jest … no właśnie jaka jest. Lesotho górzyste i trochę przez nie przedeptałem. Koniec w Kapsztadzie, gdzie wszystko powinno się kończyć!
No i znów do pracy. „Każdy ma swoją Golgotę” – jak to taki jeden synek godo. Miałem problem początkowo z policzeniem, ale wyszło, że czwarty raz dookoła świata jadę z grupą. Tą samą trasą, ale zawsze jest inaczej. Nie co dzień jest Halloween w Las Vegas, czy lawa daje czadu i nadbudowuje Big Island na Hawajach. Te Hawaje były dla mnie wyjątkowo udane, jakoś je dopiero za piątym razem mocniej doceniłem. Nowa Zelandia nigdy nie zawodzi, a szczególnie jeszcze jak sypnie śniegiem – jest przepiękna. Sydney, jak się zobaczy listopadowe Sydney to później mąci we łbie pytanie po co na tym naszym pięknym Śląsku mieszkać skoro można inaczej. A w Hongkongu w ciągu jednego dnia nie odpuściłem trzem noodle-soup’om.
Grudniowo pojechałem na kilka dni do San Antonio i to też był dla mnie hit. Nietypowo, ale świetnie. Lubię ten plastik i uśmiech stanów, spodobały mi się kluby country i mecz NBA. A na koniec roku zamiast utęsknionych beskidzkich śniegów (to będzie mój piąty sylwek z rzędu poza Polską!) lecę do Chile. A stamtąd już tylko mały samolotowy krok na Wyspę Wielkanocną i Polinezję Francuską …..
Ciapas