Rowerem ze Szwajcarii do Hiszpanii cz.1

 

Genewa-Bonneville

Cormet_de_roselend
Cormet de roselend

No i zaczęło się… Start – Warszawa Okęcie – samolot do Genewy. Wylądowałem. Szybkie rozpakowanie roweru i w drogę… Genewa nie spodobała mi się podczas poprzedniej wizyty i zdania nie zmieniłem. Może to po prostu niechęć do dużych miast?

Zacząłem bardzo nieśmiało, z respektem. Desant z powietrza bezpośrednio w serce Alp oznaczał bardzo trudny początek. Trudny, bo najtrudniejsze są zawsze pierwsze dni adaptacji do ogromnego wysiłku. Wynik setek godzin treningów miało teraz zweryfikować życie…

Bonneville-Beaufort

W końcu w górach. Ośnieżony Mont Blanc, nieskazitelnie błękitne niebo – już dla tego widoku warto było jechać, a to dopiero początek.

Beaufort-Seez

Krótki odcinek, ale dwie przełęcze 1600 i 1968 m n.p.m. – w pamięci szczególnie utkwiła mi ta druga – Cormet de Roselend. Kilka kilometrów przed właściwą przełęczą, na wysokości około 1800 metrów wjechałem w cichą, spokojną kotlinę. Soczysta zieleń trawy, po której leniwie przesuwały się cienie obłoków, szum strumyków… Czas mógłby się zatrzymać. Teraz, pisząc te „wspomnienia z podróży”, znów tam jestem. I znów czas mógłby się zatrzymać. Z niechęcią ruszyłem dalej. Na przełęczy czekała na mnie miła niespodzianka – stragan z lokalnymi specjałami. Kupiłem bagietkę i ser pleśniowy. Nie mogłem się oprzeć pokusie… Cudowny smak i zaostrzony przez wysiłek apetyt sprawiły, że po chwili ser i bagietka znikły. W doskonałym nastroju ruszyłem dalej, a po kilkunastokilometrowym zjeździe dotarłem do Bourg-St.Maurice. Tuż przed Seez, gdzie miałem zatrzymać się na nocleg powiało grozą. Przez dobrą minutę gapiłem się na tablicę z napisem „Col de l’Iseran”, pod którą zawieszono czerwoną tabliczkę „Ferme”. Dziesiątki razy widywałem tabliczki pod nazwami przełęczy. Tylko, że zawsze było to zielone ”Ouvert”!. Czyżbym musiał zrezygnować z jednego z trzech głównych punktów wyprawy? Nic z tego, choćbym miał nieść cały rowerowy majdan na plecach, nie zrezygnuję! Iskrzy się także nadzieja, że „może jutro otworzą?”. Lekko podłamany docieram do kempingu. W recepcji pytam z niepokojem czy to prawda, że Col de l’Iseran jest zamknięta. Mimo, że pytałem angielsku w odpowiedzi słyszę potok francuskiego. W końcu słyszę upragnione angielskie „today” i „open”. Uffff…

Seez-Landslevillard

Cel dnia i jeden z trzech głównych punktów wyprawy: Col de l’Iseran – 2764 m n.p.m. (lub jak to przedstawia znak na przełęczy 2770 m n.p.m.). Długi, bo liczący ponad 40 km, umiarkowanie stromy podjazd. Tyle wiedziałem przed. Jak było? Niestety pogoda postanowiła pokazać, co potrafi. Już po kilku kilometrach pojawił się przelotny deszczyk, a po kilkunastu przyszła porządna ulewa. Wymuszony postój wykorzystałem na posiłek i po godzinie mogłem ruszyć dalej. Po dotarciu do Val d’Isere zacząłem szukać sklepu, w którym mógłbym uzupełnić znacznie uszczuplone podczas weekendu zapasy. Niestety poza sezonem narciarskim większość turystycznych miejscowości zupełnie zamiera. Zapewne, dlatego trzy napotkane sklepy sieci SPAR były zamknięte. Zirytowany ruszyłem dalej, mając nadzieję, że uda mi się zrobić zakupy po pokonaniu przełęczy. Po minięciu ostatniej wioski złapałem dobry rytm i szybko piąłem się w górę. Szło bardzo dobrze, do czasu… Tuż przed przełęczą, na wysokości 2600-2650, trafiłem na deszcz ze śniegiem. Zerwał się wiatr i zrobiło się bardzo zimno. Aby nie zmarznąć ostro ruszyłem. Z wrażenia nie zwróciłem uwagi, kiedy przestało padać. Udało się! Col de l’Iseran zdobyta! Przez chwilę stałem z zamkniętymi oczami rozkoszując się tą chwilą. Jak na zawołanie chmury się rozstąpiły i na kilka minut wyszło słońce. Właśnie wtedy uwierzyłem, że wszystko się uda.

Po krótkim odpoczynku ruszyłem w dół. Ostry zjazd. Niestety porywisty wiatr i zimno nieco psuły radość z „darmowego” pędu. W Bessans przypomniałem sobie o konieczności zarobienia zakupów. Wkrótce zobaczyłem napis „Fromagerie”. Po przekroczeniu progu znalazłem się w niewielkim sklepiku. Przez okno można było podziwiać urządzenia do produkcji serów. Po chwili przywitała mnie właścicielka (?). Przede mną piętrzyły się stosy serów, z których kilka dostałem do spróbowania. Bajka. Wszystkich, których spróbowałem kupiłem po kawałku. Całe szczęście, że nie próbowałem wszystkich. Bogatszy o całą kolekcję serów i świeży chleb ruszyłem do Landslevillard gdzie zaplanowałem nocleg. Po rozbiciu namiotu szybko zabrałem się do przygotowania kolacji. To była prawdziwa serowa uczta…