Quillan – L’Hospitalet pres l’Andorre
Kolejny dzień, według pierwotnych planów, miał być podjazdem w okolicę przełęczy Port d’Envalira. Stwierdziłem jednak, że miło by było w końcu gdzieś pomieszkać dłużej. Andora wyglądała bardzo kusząco. Aby było to możliwe musiałem „nieco” nadgonić. „Nieco” to najwyższa przełęcz Pirenejów do zdobycia na koniec dnia. Byłby to niezły wynik, bo nocowałem na wysokości 289 m, po drodze czekały na mnie trzy inne przełęcze. Na śniadanie dostałem 600 metrów podjazdu. Potem kolejny na 1253 m n.p.m., krótki zjazd, i w górę na 1431 m n.p.m. następnie długi zjazd na 750 do Ax-les-Thermes. Piękne widoki, ale idealnie wyprofilowana droga zachęcała szybkiego zjazdu. Stąd i zdjęć brak. Prędkości w okolicach 60 km/h, cudownie gładkie zakręty, wiatr we włosach…
Około pierwszej byłem w Ax. Obiecałem sobie, że jeżeli będę tam przed drugą to zaatakuję Port d’Envalira. Po chwili odpoczynku ruszyłem dalej. Za Merens, gdzie udało mi się uzupełnić wodę, zatrzymałem się żeby coś przekąsić przed decydującym podjazdem. Zaczęło lekko kropić z niewielkiej chmurki i po chwili przestało. Ruszyłem. Po pięciu minutach znowu zaczęło kropić, ale raczej nie zamierzało przestać. Po chwili stałem w zatoczce, starając się nie zbliżać do metalowej barierki. Dookoła uderzały pioruny, po którymś błysku zacząłem liczyć. Nie zdążyłem skończyć. Jed… Traach! …en. To była upojna godzina. Ulewa powoli przechodziła, zrobiło się bardzo zimno, więc postanowiłem jechać dalej. Nie zajechałem daleko, kolejna fala zmusiła mnie do zatrzymania się. Tym razem przynajmniej miałem daszek baru nad głową. Kolejna godzina minęła. Chłód i głód wywiały ze mnie ochotę na dalszą jazdę. Około szóstej dotarłem do ostatniej miejscowości przed granicą. Zaciągnęło się porządnie, ciągle siąpiło. Nie lubię zmieniać planów, ale pogoda już zdecydowała – dziś nie będzie Port d’Envalira.
L’Hospitalet pres l’Andorre – Oliana
Kolejny raz przekonałem się, że pogody należy się słuchać. Podobnie jak na Col du Galibier, od rana piękna pogoda po deszczowym wieczorze. Gdybym próbował zdobyć Port d’Envalira straciłbym okazję do podziwiania zielonych stoków Pirenejów w pełnym słońcu. Pełne kwiatów górskie łąki, chłód poranka, konie z wielkimi dzwonami(!) – kapitalny początek dnia. Hello! – Hello! Czyli odprawa graniczna. Pierwsza miejscowość w Andorze, choć powinienem raczej napisać: pierwsze centrum handlowe w Andorze. Koszmar! Nie zatrzymując się pojechałem dalej. Przełęcz – najwyższa w Pirenejach: Port d’Envalira 2407 m n.p.m.. Krótki odpoczynek i jazda!!! Szybki zjazd psuły ostre podmuchy wiatru. W którejś z mijanych miejscowości trafiłem na stojący tuż przy drodze kościółek, jakby przeniesiony w czasie ze średniowiecza. Podobno takich niesamowitych pomników przeszłości jest w Andorze sporo, ale przytłaczają je niestety pomniki handlu. Z ciekawości wpadłem do sklepu rowerowego, ale ceny nie zachęcały do zakupów. Praktycznie nie zatrzymując się przejechałem przez stolicę, mijając kolejne centra handlowe mknąłem ku granicy hiszpańskiej. Gdy do niej dojechałem okazało się, że czeka mnie przynajmniej godzina w kolejce. Zrezygnowany zatrzymałem się na końcu sznura samochodów. Z tyłu dobiegło mnie psssst! Odwróciłem się. Mijał mnie jakiś kolarz. Pokazał na puste przejście dla autobusów, pomachał zachęcająco ręką. Ruszyłem za nim. Dojechaliśmy do celników, mój przewodnik rzucił do nich kilka słów po hiszpańsku. Nie zwalniając pojechaliśmy dalej. Gestem podziękowałem za pomoc. Rowerowa solidarność, wciąż mnie mile zaskakuje…
Po kilkudziesięciu kilometrach w Hiszpanii wjechałem do pięknego kanionu. Sztuczne jezioro ciągnące się kilkanaście kilometrów otoczone było czerwonymi zboczami skalnymi. Natychmiast skojarzyło mi się z Wielkim Kanionem.
Oliana – kemping, jakich wiele, niczym się nie wyróżniający. Liczyłem, że ceny będą nieco niższe niż we Francji, podobno to tańszy kraj. Zrobiłem duże oczy, gdy okazało się, że mam zapłacić o 50% więcej niż na najdroższym francuskim kempingu.